Recenzja filmu

Road House (2024)
Doug Liman
Jake Gyllenhaal
Billy Magnussen

Zajazd pod podbitym okiem

"Road House" to nowoczesny akcyjniak. Tyle że na poły zamierzona naiwność, demonstracyjna zadziorność i rezygnacja z sensu na rzecz spektaklu plasują go gdzieś między pomniejszymi klasykami
Mało brakuje, by Dalton (Jake Gyllenhaal) mógł uchodzić za mistrza zen. Kiedy za jego plecami rozpętuje się istne piekło, ten znad pitej spokojnie filiżanki kawy rzuca filozoficzne bon moty. Według niego żadna bitka nie może zakończyć się zwycięstwem, bo już samo przystąpienie do niej to klęska. Sam nie czuje jednak oporu, żeby sięgnąć po argumentację dobitniejszą niż słowna. 


To istny niedobry Samarytanin z sześciopakiem na brzuchu, który – niemalże parafrazując pamiętną scenę z "Rudobrodego" Akiry Kurosawy – łamie ludziom gnaty, aby potem osobiście odstawić ich do szpitala. Gyllenhaal, tak jak i Swayze w oryginalnym "Wykidajle", to stoicki brutal balansujący nieustannie na granicy małomiasteczkowej normalności i socjopatycznego szaleństwa, żonglujący upasionym na szczerej życzliwości gołębim sercem i nieudolnie skrywanym zamiłowaniem do czynienia krzywdy. Kiedy Dalton najmuje się do ochrony florydzkiej knajpy, gdzie przy muzyce się nie tańczy, tylko leje po mordach, trafia wreszcie na równego sobie. Granego przez Conora McGregora świra niechybnie postrzega jako zdegenerowaną wersję samego siebie, personifikację ziszczonego czarnego scenariusza: co by było, gdyby puściły mu hamulce.

Niegdyś na osiedlowych podwórkach królował chętnie przytaczany przez lokalnych twardzieli tekst, po latach przypomniany przez Mariusza Pudzianowskiego: "Moja lewa ręka to śmierć, a prawej sam się boję". Dalton ma skłonność do przemocy i musi się pilnować, żeby przypadkiem nie stracić głowy, co raz mu się zdarzyło i zrujnowało życie. Ta mądrość spod trzepaka pasuje tu więc jak ulał. A przy tym oddaje bezpretensjonalny, niemalże kasetowy klimat filmu. Reżyser Doug Liman nie próbuje co prawda przekuć "Road House" w nostalgiczny trip, nie kseruje pierwowzoru, bierze z niego z grubsza tylko fabularny szkielet. "Road House" to nowoczesny akcyjniak. Tyle że na poły zamierzona naiwność, demonstracyjna zadziorność i rezygnacja z sensu na rzecz spektaklu plasują go gdzieś między pomniejszymi klasykami gatunku. Takimi, które brało się z wypożyczalni jako trzeci film – ten dorzucany gratis lub za symboliczną złotówkę. Od czasu do czasu przebija tu powidok jakiejś ambicji, chęć głębszego dookreślenia którejś z postaci albo zarysowania szerszego kontekstu. Ale kiedy już ma przyjść co do czego, Liman jakby przypomina sobie, gdzie jest i co kręci, łamie na kolanie długopis i sięga po kastet. Ogółem nie liczy się tutaj praktycznie nic poza ustawianiem kolejnych bójek. Ale nie będę tym, który pierwszy rzuci kamieniem.


Dalton ma potencjał i na antybohatera, i na postać poniekąd tragiczną. Zmagający się z prywatnymi demonami mistrz UFC zdegradowany do roli ulicznego zabijaki, który odnajduje sens życia, a może i miłość, gdzieś na szarym końcu florydzkiego cypla, to przecież materiał wyjściowy na nie lada opowieść. Podobnie jak cała historia z bonzo miejscowego półświatka, który próbuje podporządkować sobie okolicę, jednocześnie dowodząc ojcu, legendarnemu w tamtych stronach kryminaliście, że ma trochę ikry. A jest tu tego więcej, bo "Road House" ślizga się po temacie korupcji, nawet i rasowych napięć, tylko wszystko zostaje zredukowane do kreskówkowych charakterystyk oraz lakonicznych wymian zdań. Kolejne elementy fabuły są konsekwentnie przyporządkowane sekwencjom akcji, które osiągają jednak cokolwiek rozczarowujący punkt kulminacyjny podczas batalii na tonącej łodzi i pędzącej motorówce. Rażące, sztuczne efekty komputerowe zastępują tu dotychczasowy choreograficzny balet kopniaka i piąchy.

Ale kiedy film skupia się na kameralnych starciach jeden na jeden — albo jeden na pięciu — wszystko spina się jak powinno. Niemała w tym zasługa Gyllenhaala, który z lakonicznej i wycofanej roli wyłuskuje pokłady i komizmu (czasem intencjonalnego, czasem nie), i zagrzebanego pod łopatami męskiego ego tragizmu. To również zasługa debiutującego McGregora, rzeczywistego mistrza ringu, udanie przeszczepiającego arogancką i buńczuczną personę na ekran, bezczelnie kradnącego kolejne sceny. Szkoda, że premierę "Road House" poprzedziły, lekko psując atmosferę, kłótnie Limana z Amazonem o kinową dystrybucję filmu. "Road House" idealnie nadawałby się przecież na duży ekran, zwłaszcza że opowiada o facetach z barami jak trzydrzwiowe szafy. Ale nie ma tego złego. Przed laty takie rzeczy też oglądaliśmy praktycznie wyłącznie we własnych domach.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones